Był kiedyś taki czas w moim życiu pełen
radości i beztroski. Ten czas to DZIECIŃSTWO.
Kilka wspomnień z tego okresu związane jest z letnimi, dwumiesięcznymi wyjazdami do S. (skrót do nazwy miejscowości).
Kilka wspomnień z tego okresu związane jest z letnimi, dwumiesięcznymi wyjazdami do S. (skrót do nazwy miejscowości).
Pamiętam jak pod koniec roku szkolnego
mama z zakamarków szafy wyjmowała potężne torby podróżne. Z biegiem
kolejnych dni wypełniały się ogromną ilością ubrań. Wtedy wiedziałam, że czas zająć się upychaniem do tych toreb swoich pluszaków. Jako jedynaczka posiadałam ogromne ilości maskotek. Na pierwszym miejscu pakowałam Kaśkę (dwustronną, miękką lalkę, która w dzień siedziała z twarzą o otwartych oczach, w nocy zaś spała ze mną). Niestety wszystkiego zabrać nie mogłam. Zabawkom, które się nie zmieściły dawałam buzi i tuliłam tak mocno aż poczuły, że są dla mnie ważne. Życzyłam miłych wakacji i zamykałam drzwi do swojego magicznego świata.
Następnie wyglądając przez okno, czekałam aż pod blokiem pojawi się czerwona Lada, samochód taty. Gdy samochód ten stawał na parkingu, ja z prędkością światła otwierałam drzwi od mieszkania i z niecierpliwością czekałam na jego kierowcę. Tata po chwili pojawiał się w mieszkaniu i z marszu brał po kolei walizki, kwiaty doniczkowe, pluszaki, czasem telewizor. Burczał przy tym pod nosem, że więcej rzeczy nie mogłyśmy zabrać. W końcu do tak zapakowanego po sufit samochodu wsiadaliśmy i zmierzaliśmy do dziadka na wieś.
Jazda samochodem nie trwała długo, bo tylko pół godziny. Jednak podejrzewam, że dla moich rodziców dłużyła się ona wyjątkowo. Byłam bardzo rozśpiewanym dzieckiem. Potrafiłam 30 minut śpiewać bez przerwy!
Na miejscu byliśmy przeważnie około 19. W domu czekał na nas dziadek, który któregoś roku nazwał nas "NOCNIKAMI". Był przed 90 rokiem życia i dla niego jako osoby starszej ta pora wydawała się za późna jak na jazdę samochodem.
Wraz z kolejnymi dniami lata moja skóra nabierała brązowego odcienia. Pojawiała się także niezliczona ilość siniaków. Czasem nie obyło się bez wizyty na pogotowiu. Przejażdżki nowo nabytym rowerem kończyły się upadkami, a zabawa "w dom" rozciętą do kości nogą.
Była też miłość, niewinna i niedościgniona. Nasze romantyczne na swój sposób spotkania miały element boskości, bo odbywały się w kościele. On ministrant, ja uczestniczka mszy świętej. On puszczał oczka, ja się uśmiechałam. Trwało to chyba z 7 lat! Trzeba przyznać, że jak na wakacyjną miłość było to silne uczucie. W późniejszych latach miałam okazję poznać tego zawadiackiego ministranta, ale to osobna historia.
Z wakacjami kojarzy mi się też zbiór owoców. Dziadek posiadał sporą ilość drzew wiśni i kilkadziesiąt krzewów porzeczki. Starałam się unikać tej nużącej czynności jaką jest zrywanie owoców. Niestety nie zawsze się udawało.
Zbioru jednego owocu nigdy nie odmówiłam. Pamiętam nieskażoną spalinami ogromną mirabelkę. Rosła za płotem, na pasie oddzielającym rzekę od działek. Była nieskażona i bezdomna. Jej wspaniałe, żółte jak słońce owoce dość często trafiały do letniego kompotu robionego przez mamę.
Wakacje mojego dzieciństwa były dla mnie wyjątkowe z jeszcze jednego ważnego powodu. Miałam wtedy okazję aby obcować ze zwierzętami hodowlanymi sąsiadów. Najbardziej lubiłam króliki. Miały puszyste futerka i były takie niewinne. Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy, że moi futrzani przyjaciele w niedalekiej przyszłości zostaną z zimną krwią zamordowani. Ich los wtedy na pewno byłby inny. Dawałam im marchewkę, zrywałam trawę i starałam się polepszyć ich nudny byt. Za taką formę opieki nad królikami dostawałam chleb. Prawdziwy bez spulchniaczy! Ach jak smakował i pachniał! Już w trakcie pieczenia jego zapach rozprzestrzeniał się po sąsiednich podwórkach.
Dziś przy temperaturze ponad 30 stopni siedzę w betonowej, nagrzanej dżungli. Zamiast wdychania czystego, świeżego powietrza i biegania po rosie z rana, mam spaliny i rozgrzany do głębokiej czerni asfalt. Z chwil dzieciństwa pozostały tylko zdjęcia i szczątki wspomnień w mojej alzhaimerowskiej głowie oraz wystający z ziemi pień po ściętej przez sąsiada mirabelce. Królików i chleba pieczonego w piecu też nie ma. Straszne te nowoczesne czasy i wakacje w niebezpiecznej Turcji.
fot. Anna Dalidutko (klik)
bluzka/t-shirt - ZARA, spódnica/skirt - Atmosphere, koszyk/basket - sh, okulary/sunglasses - CARRY, szpilki/heels -ZARA
Mieszkam na wsi od dziecka, więc takie przyjemności nie są mi obce ;) a za domem nadal rośnie mirabelka ;)
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia :)
ślicna spódnica :)
OdpowiedzUsuńPodoba mi się całość! Super
OdpowiedzUsuńprzepięknie ci w tych okularkach ;)
OdpowiedzUsuńPorcelainDesire
Wow, you look amazing!!
OdpowiedzUsuńSTYLE WITHOUT LIMITS
Musze przyznać, że Twoja stylizacja mi się podoba, ale o wiele bardziej wolę takie, które wykorzystują dodatki typu Nerki damskie
OdpowiedzUsuń